Tak więc na jednym forum poznałem właśnie Darka. Darek miał już doświadczenie w wyjazdach zagranicznych na własną rękę. Był już wcześniej samemu we Francji i Włoszech, a także rowerem na Słowacji, w Czechach i Niemczech. Teraz natomiast chciał jechać w Alpy. Także miał dobrą kondycję, także postanowił się sprawdzić sportowo, miał podobną wizję, preferencje i ogólnie był fajnym gościem. Partner do podróży idealny. Poczułem się pewniej, wiedziałem, że Darek tak łatwo nie odpuści, że wyjazd dojdzie do skutku w zaplanowanym, wakacyjnym terminie.
I nie odpuścił. Po dwóch tygodniach przygotowań i dwóch latach oczekiwań na ten moment w końcu pojechałem! Teraz nie było już odwrotu. Maszyna ruszyła, jechało się świetnie, z każdym dniem byliśmy coraz bliżej Alp, powoli zdawałem sobie sprawę z tego, że to całe podróżowanie to nic trudnego. Najpierw Polska, potem Czechy, aż w końcu dojechaliśmy do Austrii. Wtedy, w okolicach Wiednia, stało się coś strasznego. Darek doznał kontuzji kolana. Nie było mowy o normalnej jeździe na rowerze, nie wspominając nawet już o 25-kilometrowych, stromych podjazdach alpejskich. Darek zmuszony został wrócić pociągiem z Wiednia do Polski, a ja zostałem postawiony przed wielkim znakiem zapytania. Przed decyzją, która miała rzutować na moje całe, dalsze podróżnicze życie: kontynuować podróż czy też wrócić z Darkiem? Przełamać się i jechać samemu czy też dać się pokonać tlącemu się ciągle gdzieś z tyłu głowy lękowi przed nieznanym?
Strach skutecznie mnie paraliżował przed podjęciem decyzji o dalszej, samotnej jeździe. Przecież od dwóch lat tego pragnąłem! Trenowałem, planowałem, byłem przygotowany na każdą ewentualność, wiedziałem, jak rozwiązać każdy problem. Po nocach śniły mi się alpejskie przełęcze, gadałem o nich na okrągło, w końcu moja podróż marzeń doszła do skutku, a teraz wszystko zawisło na włosku. Uświadomiłem sobie wtedy, na jednym z tych przeklętych, dużych wiedeńskich skrzyżowań, jak bardzo kompan podróży, mimo że wcale nie jakoś bardzo doświadczony, dodawał mi odwagi i pewności siebie. Myśl, że jadę z kimś, kto już trochę zna się na rzeczy, powodowała u mnie poczucie komfortu psychicznego. Wiedziałem to od początku, że tak będzie – wszak po to właśnie szukałem kogoś na wyjazd, jednak dopiero pod Wiedniem zdałem sobie sprawę, jak silne miało to dla mnie znaczenie.
Pewnie niektóre osoby w tym momencie uśmiechnęłyby się pod nosem. Że niby o czym ja tutaj piszę? Znajdujący się niemal za miedzą Wiedeń? Czechy, Austria, Włochy? Ta sama kultura, religia, obyczaje. Te same reguły społeczne, obowiązujące zasady współżycia. Poza językiem niczym się od siebie nie różnimy. A ja tutaj opisuję jakieś rzeczy niestworzone, jakbym jechał co najmniej z misją na Marsa.
Ale faktycznie tak było i jestem przekonany, że jeśli jesteś osobą, która dalej czeka na ten pierwszy wyjazd, albo kiedyś taką byłeś – świetnie mnie rozumiesz. Zwłaszcza, jeśli tak jak ja jesteś typem domatora. Cenię sobie ciszę, spokój, swój własny kąt. Zawsze dobrze było mi w moim cichym, ciasnym pokoju. Wychodziłem z niego zazwyczaj tylko wtedy, kiedy już musiałem. Nigdy nie ciągnęło mnie w świat, raczej niezbyt wiele jeździłem po kraju, a już na pewno sam niczego nie organizowałem na własną rękę. Mimo ogromnie motywującego mnie do wyjazdu Darka, im bliżej było dnia startu, tym bardziej pękałem. Tylko czekałem, aż Darek – podobnie jak wcześniej moi znajomi z uczelni – wymięknie i zrezygnuje z wyjazdu, dzięki czemu będę mógł powrócić do swojej bezpiecznej, sprawdzonej strefy komfortu. Połowa mojej osoby motywowała mnie do dalszej jazdy, druga połowa jednak skutecznie zniechęcała, kazała zrezygnować.
Bałem się problemów, kontaktów z ludźmi, ich złych intencji, jednak finalnie, wbrew wszystkiemu co siedziało mi w głowie i dzięki wielkim zachętom Darka, postanowiłem jednać dalej! Na początku było ciężko, bardzo ciężko. Cały dzień słuchałem muzyki, nie odrywałem wzroku od asfaltu, słowem się do nikogo nie odezwałem. Podczas kolejnych dni zaczynałem z musu podchodzić do ludzi, jednak robiłem to bardzo nieufnie, ograniczałem kontakt z nimi do niezbędnego minimum. Pierwszych trzech biwakowych nocy nie przespałem w ogóle. Było to dla mnie zbyt dużo na ten okres, w głowie ciągle tliła się możliwość szybkiego powrotu do domu, jednak stwierdziłem, że jestem już tak blisko upragnionych Alp, że do końca życia żałowałbym tego powrotu. Zacisnąłem zęby i jechałem dalej. W ciągu pierwszych dni jazdy stało się jednak coś niezwykłego. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo mój strach był wyolbrzymiony i jak to podróżowanie jest banalnie proste.
Z każdym dniem coraz bardziej przyzwyczajałem się do zaistniałej sytuacji. Przyzwyczajałem i jednocześnie coraz bardziej nudziłem. A jak nudziłem, to i musiałem się otworzyć i zacząć zagadywać do ludzi. Przy drodze, na przystankach, w sklepach. Z każdym dniem coraz więcej pytałem o drogę, godzinę, o ciekawe miejsca w okolicy, o cokolwiek – byleby tylko o czymś pogadać. Jadłem, gadałem, jechałem, gadałem, znowu jadłem. Rozmowy te co prawda sprowadzały się do wymiany kilku słów (w tym co drugie tłumaczone na migi), ale i tak pieruńsko byłem z siebie dumny.
Brak znajomości języka. Jak i czy można się dogadać?
Jedna z ostatnich i chyba najczęstszych wymówek, która blokuje przed pierwszą zagraniczną podróżą.
– No dobra, wszystko fajnie, ale ja przecież nie znam języka! – krzyczy ktoś, uznając ten argument za całkowicie go dyskwalifikujący.
Pozwól, niechże się do tego jakoś odniosę. Mówiąc prosto z mostu – dobra znajomość języka obcego w podróży zagranicznej przydaje się, jednak nie jest niezbędna. Dobrze jest umieć porozmawiać, jednak tak na dobrą sprawę podstawowe 20-30 słów w danym języku w zupełności wystarcza do samodzielnego podróżowania i z powodzeniem można się dzięki temu dogadać na najważniejsze tematy – transportu, zdrowia, bezpieczeństwa czy jedzenia. Z doświadczenia wiem, że i przy 10–20 wyrazach da się funkcjonować w obcym państwie, choć wierzę, że nawet nauczenie się tych kilku słów więcej nie powinno być dla nikogo wielkim problemem.
Rozpatrzmy jednak ewentualność, że dana osoba faktycznie nie zna ani słowa w żadnym języku obcym, nie da rady się nauczyć i pechowo nie może zwerbować nikogo innego do podróży, kto taką znajomością by się mógł wykazać.
Myślę, że nawet jako przykład mogę podać samego siebie. Powiem Ci w tajemnicy, że moja umiejętność posługiwania się językiem niemieckim podczas pierwszego wyjazdu na zachód była na poziomie żenującym. Nigdy nie przykładałem się podczas lekcji w szkole średniej do nauki tego języka, nie podobał mi się on, chciałem go tylko zaliczyć i jak najszybciej uciec z klasy. Teraz tego żałuję, jednak tak to już jest, jak człowiek jest młody i niewiele w głowie rozsądku posiada. Do czasu pierwszego wyjazdu pamiętałem może kilka podstawowych słówek, które i tak w momencie, kiedy starałem sobie je przypomnieć, jakimiś dziwnym zbiegiem okoliczności ulatywały mi głowy. Żaden z niedoszłych (ani przyszły, o którym zaraz przeczytasz) partnerów podróży także poza całkiem podstawowymi słówkami, nie umiał nic po niemiecku, ani w żadnym innym języku.
A co z angielskim? Faktycznie, chodziłem od podstawówki na lekcje języka angielskiego, jednak moja praktyka w jego posługiwaniu była zerowa, a nauka przez ostatnie lata ograniczała się jedynie do 1,5 godziny tygodniowo w szkole średniej i godziny tygodniowo na studiach. Teraz, kiedy mam za sobą odwiedzone 35 krajów, już bez żadnych problemów posługuję się językiem Szekspira, jednak na początku, mimo całkiem sporego zasobu słów, zwyczajnie się wstydziłem, nie potrafiłem, bałem się go używać. Do tego stopnia, że kiedy już wyjechałem w pierwszą podróż, przez kilka pierwszych dni jazdy nie rozmawiałem praktycznie z nikim. Odzywałem się tylko wtedy, kiedy było to niezbędne. Dziękując za wydanie mi reszty, prosząc o reklamówkę, pytając o drogę. Z czasem jednak, nieco podświadomie, zacząłem szukać kontaktu z ludźmi. Uśmiechałem się, próbowałem nawiązywać jakieś relacje, lecz z obawy przed ośmieszeniem się zagadywałem tylko na migi, sugerując, że w ogóle nie znam języka. Jakoś sobie wydedukowałem w moim wtedy ciasnym rozumku, że mniejszym wstydem będzie, jeśli w ogóle powiem, że nie znam ani słowa, aniżeli jeśli bym zaczął coś nieudolnie dukać. Dziwny to tok rozumowania, ale wiem, że sporo osób ma podobnie. I co się okazało? Że można całkiem miło sobie na migi „pogadać"!
Ciekawostką jest, co potwierdzają także badania, że komunikacja pozawerbalna stanowi nawet do 65% przekazu. Moje pierwsze rozmowy wyglądały bardzo słabo, często trzeba było powtarzać dane schematy kilkukrotnie, zanim druga strona załapała, o co mi chodzi, ale ileż było przy tym zabawy! Z czasem, kiedy już oswoiłem się nieco z tego typu rozmowami i zauważyłem, że ludzie wcale nie wyśmiewają mnie, a nawet sprawia im taka interakcja przyjemność, zacząłem przełamywać się i używać tego słownictwa, które mi tam gdzieś w głowie zalegało. Z każdym dniem coraz więcej, coraz bardziej, aż w końcu pod koniec wyjazdu, bez większego zażenowania i wstydu mogłem podejść do każdego, zapytać o bilety, drogę, jakiś artykuł spożywczy albo zwyczajnie zagadać.
A jeśli jednak z jakiegoś powodu nie możesz lub nie chcesz się nauczyć nawet tych kilku słów, zwrotów, to także nic straconego. Wszystko można zapisać przecież sobie na jakiejś kartce, wyjąć rozmówki i w razie potrzeby przeczytać, pokazać swojemu rozmówcy. Nikt się śmiał nie będzie, obiecuję. Mało tego – ludzie docenią Twoje starania. A jeśli nauczysz się jakiegoś słowa w języku ojczystym rozmówcy, a nie tylko językach uznanych za najważniejsze, takich jak angielski czy niemiecki, to uwierz mi, że od razu zbratasz sobie jego serce. Zawsze to milej, kiedy jakiś obcokrajowiec wyduka po polsku „dzień dobry" czy „miłego dnia", aniżeli ogranicza się do „Hello" czy języka migowego. Znacznie chętniej takiej osobie się pomaga, pokaże przystanek, „pogada" z nią w sklepie. Czyż nie?
Uwierz mi. Ludzie podróżujący to w sporej części żadni poligloci, a czasem mam wrażenie, że im ktoś więcej jeździ po świecie, tym mniej zna języków. Przez te wszystkie lata spotkałem już wielu podróżników, przemierzających od wielu miesięcy, a nawet lat Europę i Azję, którzy nawet zdania – ani to po angielsku, ani w innym języku poza ojczystym – wydukać nie umieli. Zero! Przykładowo poznałem Hiszpana, który nawet podstaw angielskiego nie znał, a już trzy lata z powodzeniem jeździł po świecie, albo parę Brytyjczyków jadących przez Tadżykistan, a kręcących się po Azji Centralnej od dwóch miesięcy, bez jakiejkolwiek znajomości języka rosyjskiego, nie mówiąc już o tadżyckim. Nikt tam przecież nie mówi po angielsku, a jednak dawali sobie radę. Oczywiście stosując gesty, nie podyskutują o wpływie globalnego ocieplenia na ekosystem, o historii, ani o sensie istnienia życia na ziemi, ale z pewnością dogadają się na wszystkie podstawowe tematy. Bez problemów potrafią zrobić zakupy, wskazując palcem konkretne produkty czy też zapytać o drogę, rzucając do rozmówcy nazwę miasta, do którego chcą jechać, po czym czekają na kierunek, który on wskaże. Można? Można.
O sztuce negocjacji. Nie daj się wykiwać!
To jest prawdziwy temat rzeka. O ile w transporcie publicznym ceny za konkretne usługi są zazwyczaj z góry ustalone, o tyle w prywatnych przewozach typu marszrutka, tuk tuk czy ryksza już niekoniecznie. Ogólna reguła jest taka, że im dalej od Europy, tym bardziej Europejczyka chce się oskubać, więc aby mieć pewność, że nikt nas nie naciąga, dobrze jest zrobić rozeznanie w cenach i dowiedzieć się, ile za przewóz płacą lokalni ludzie. Popytaj ludzi, którzy odwiedzili dany kraj, zerknij na blogi. Przywyknij też do tego, że cena, którą płacą ludzie lokalni, podróżując danym środkiem transport regularnie, czasem – zwłaszcza w najbardziej turystycznych regionach świata – nie będzie Ciebie z zasady obowiązywać jako turysty, więc pogódź się z tym, że płacić będziesz więcej. Grunt, żeby kierowca znał umiar i nie przesadził znowu w drugą stronę, bo wtedy nie powinno obejść się bez negocjacji. Ważne jest też, aby ustalić kwotę transportu (zresztą jak i każdej innej usługi!) z góry. Żeby potem nie było sytuacji podczas wysiadania, że przyjdzie Ci zapłacić jakieś horrendalne 30 Euro za 5 minut drogi autobusem. Umowa słowna to podstawa.
Niestety często – zwłaszcza w krajach biednych i rozwijających się – uważa się nas za chodzące portfele, przez co dość często próbuje się nas naciągnąć. Restauracja, hostel, marszrutka. Jeśli nie widnieje nigdzie regularna cena za usługę, a nie znasz też standardów, jakie obowiązują w danym miejscu, postaraj się osądzić racjonalnie daną propozycję, a jeśli stwierdzisz, że chcą Cię wykiwać, koniecznie negocjuj. I nie bój się tego, nie jest to nic złego! Sztukę negocjacji niestety trudno jest przekazać słowami. To tak, jakbym chciał Cię nauczyć jazdy rowerem czy robienia salta w tył, opowiadając Ci kolejne kroki, ruchy. Negocjacji trzeba spróbować, samemu się sparzyć, popełnić błędy i wyciągać z nich odpowiednie wnioski.
Pewnego deszczowego dnia postanowiłem wybrać się na bazar w starym mieście Jerozolimy. Fascynująco tajemnicza plątanina korytarzy, wąskich ścieżek, dusznych i ciemnych zaułków. Stłoczone miejsce, pełne małych sklepików z owocami, jaskrawo-kolorowych słodyczy, tkanin wszelakich, perskich dywanów i ponabijanych na haki wielkich baranich cielsk. Wszystko to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Tak mi się spodobało, że jakby odruchem naturalnym była chęć zakupienia jakiejś pamiątki, kupienia czegoś, co kojarzyłoby mi się nie tylko z bazarem, ale i z samym Izraelem. Wybór był trudny. Przez wzgląd na mój wtedy bardzo cienki studencki portfel większość oferowanych tam towarów była poza moim zasięgiem finansowym. Wtedy w moje oko wpadły kurzące się na jednym ze straganów żydowskie jarmułki. Niepozorna plątanina kilku nitek wełny nie mogła kosztować dużo. Pytam więc na migi starego, schorowanego Żyda, po ile stoi ta konkretna, niebiesko-biała jarmułka, którą sobie upatrzyłem. On, że 20 euro. Moja reakcja była najpewniej taka sama jak Twoja. Oniemiałem, po czym mimowolnie parsknąłem śmiechem. Szybko zrozumiałem jednak, że jest to albo próba naciągnięcia mnie, albo zaproszenie do negocjacji. W sumie wychodzi na to samo. Na Bliskim Wschodzie wręcz nie wypada nie negocjować. Brak negocjacji mógłby być niczym policzek wymierzony w twarz sprzedawcy, gdyż mógłby on uznać, że jego produkty uważam za słabe, niskie jakościowo, niewarte pertraktacji. Dla nas – Europejczyków – cała ta otoczka, kultura targowania się, wysnuwania kolejnych argumentów za obniżką i podwyżką ceny, jest często niezrozumiała, w naszym mniemaniu bezsensowna, zbędna – jednak tam to codzienność. Zatem, ku uciesze starszego, schorowanego Żyda podejmujemy wraz ze znajomym rękawicę. Obie strony mają podstawy angielskiego, więc idzie nieco łatwiej. Żyd rzuca, że to własnoręczna robota jego żony, stąd taka cena. My odbijamy piłeczkę, jakoby taką jarmułkę moja babcia zrobiłaby na drutach w 30 minut.
– Damy 2 euro, ani grosza więcej! – mówimy równocześnie, po wcześniejszych ustaleniach.
To jest główna zasada, której staram się zawsze trzymać. Na irracjonalnie wysoką cenę daję irracjonalnie niską. Równowaga we wszechświecie musi przecież być. Żyd nieco się zaśmiał, podrapał po siwej brodzie i zbił cenę do 10 euro. Nieźle, jak na tak mało praktyki w targowaniu się! Przekonanie takiego doświadczonego wygi o zejście z 20 do 10 euro to jest już coś. Jednak przyznasz, że ponad 40 zł za kawałek wełny w postaci węzełków prostych w dalszym ciągu jest ceną dziwnie zawyżoną. Zatem wyciągam cięższą artylerię, wyjmuję telefon i pokazuję szanownemu panu, jakie są ceny jarmułek w sieci. I to jarmułek znacznie ładniejszych, solidniejszych, lepiej wykonanych, złotymi nićmi przyozdabianych i także „made in Israel". Wszystkie, które znalazłem, kosztowały po przeliczeniu nie więcej niż 6 euro, a jako że ta, którą chcieliśmy kupić, była znacznie skromniej wykonana, rzuciliśmy ostatecznie kwotę 4 euro. Starszy Żyd znowu podrapał się po brodzie i oznajmia w ripoście swoją „ostateczną propozycję" – 8 euro. Na to stwierdzenie my prowokacyjnie – nieco udając brak zainteresowania – obracamy się na pięcie, pięknie dziękujemy i z wolna odchodzimy w stronę kolejnego straganu. Nagle zza pleców dobiega nas zdarty głos schorowanego Żyda [...]
12.2. Plecak plecakowi nierówny
Tutaj nie polecę konkretnej firmy, gdyż jest ich tak wiele i to tak dobrych, że takie selekcjonowanie byłoby dość mało obiektywne i jednocześnie ryzykowne z mojej strony. Przyjrzę się jednak najważniejszym czynnikom, tym cechom plecaków, na które trzeba zwrócić uwagę, aby nie kupić jakiegoś bubla. Zatem, od najbardziej istotnych:
- • Rozmiar. To, jak bardzo pojemny plecak kupić, zależy od wielu istotnych czynników. Na ile jedziesz, gdzie jedziesz, jaki styl podróży preferujesz i ile niepotrzebnych gratów jesteś w stanie sobie odmówić. Znam ludzi, którzy na tydzień biorą plecak 80-litrowy, a znam też takich, co i na 3 tygodniowy trekking zabiorą 30 litrów. Nie ma reguły, najlepiej samemu wyczuć, w jak wielki plecak się zmieścisz i taki kupić.
- • Solidny system nośny. Prawdą jest, że plecak nosi się w dużej części na biodrach, nie zaś na plecach. Stąd ważne jest, aby pasy biodrowe były solidne, w pełni regulowalne i wygodne. Gąbka musi obejmować jak najwięcej kości biodrowej. To samo tyczy się szelek. Ważne jest, aby plecak miał także pas piersiowy polepszający stabilność plecaka podczas marszu.
- • Stelaż. Proponuję nie inwestować w plecaki z zewnętrznym stelażem. Ostatnio miałem okazję testować plecak firmy McKinley z takim oto stelażem i po tygodniu chodzenia mam przez niego otarte plecy. Poza tym taki stelaż często jest niedemontowany, przez co może nie mieścić się w bagażu podręcznym. Zazwyczaj stelaż wewnętrzny w postaci 1–2 długich listew, które można w razie czego wyjąć powinien wystarczyć
- • Kieszonki. Im więcej, tym lepiej, wiadomo. Dobrą opcją są kieszonki umieszczone w pasku biodrowym. Takie niewielkie, po obu jego stronach, gdzie trzymać można najbardziej kosztowne, najważniejsze rzeczy jak telefon, dokumenty, portfel. Zawsze pod ręką, na pewno nikt tam nie sięgnie niezauważony.
- • Paski. Zasadniczo ta sama zasada co do kieszonek i zamków błyskawicznych. Im więcej pasków – zarówno kompresyjnych, jak i tych do mocowania, tym lepiej. Dzięki nim można przymocować do plecaka drugie buty, czekan, kask, namiot, karimatę – wszystkie te rzeczy, które nie mieszczą się do samego plecaka, albo które są brudne i nie chcemy sobie nimi zabrudzić wnętrza plecaka.
- • Budowa. Jedno- czy dwukomorowe? Jeśli jedziesz na tygodniowy wypad, którego głównym celem będzie zwiedzanie miast, poruszanie się komunikacją miejską i stołowanie w barach z pewnością, wystarczy Ci niewielki, jednokomorowy plecak. Dwukomorowy rozważ, kiedy jedziesz na dłużej, musisz zabrać więcej ciuchów, okazyjnie będziesz gotował samodzielnie, a także spał na dziko – przez co zmuszony będziesz zabrać dodatkowy, biwakowy ekwipunek. Druga komora zwykle wydzielona jest poprzecznie ułożonym materiałem, który, zapinany suwakiem w kształcie podkowy, sprawia, że rzeczy zlokalizowane w przegródce dolnej i górnej nie mają prawa się ze sobą mieszać. Dodatkowo do dolnej, jak i górnej przegródki powinien być osobny dostęp z zewnątrz, a nie, żebyś musiał później wyrzucać całą zawartość górnej przegródki, żeby dostać się do dolnej. Jest to spora wygoda, gdyż rzeczy używane np. jedynie podczas biwaku możesz trzymać w przegródce dolnej, zaś te częściej wyjmowane, jak choćby mapa, polar czy kurtka – w górnej. Podobnie ma się sytuacja z rzeczami przemoczonymi. Niech sobie tam gniją na dole, aż do czasu znalezienia jakiegoś grzejnika. Dobrze jest też, aby plecak – poza otworem górnym i zamkiem w dolnej komorze, miał także jakiś zamek pośrodku (najczęściej wzdłużny), dzięki któremu nie musisz wywalać całej górnej zawartości z plecaka, aby dostać się do rzeczy zlokalizowanych w jego środku. Strasznie to ułatwia utrzymanie porządku.
- • Jeśli nie chcesz każdorazowo, kiedy dopadnie Cię pragnienie, zdejmować plecaka celem napicia się z bidonu lub butelki, zainwestuj w plecak posiadający komorę na Camelbak. Jest to fajny bajer, którego ja osobiście nie używam, jednak wiem, że sporo osób nie wyobraża sobie życia bez niego.
- • Panelowe obicie pleców lub siatka. Oba te wynalazki w zamyśle umożliwiają przepływ powietrza pomiędzy ścianą tylnią plecaka a naszymi plecami, jednak bywa z tym różnie. Moim zdaniem nie warto przepłacać za plecaki z siatką, które z reguły są droższe. Miałem okazję nosić takowy plecak, a także kończyłem z mokrą koszulką, podobnie jak w przypadku plecaka z panelowym, materiałowym obiciem.
- • System regulacji długości pleców, czyli długości od pasów biodrowych do szelek. Jeśli masz dość niestandardowy wzrost jak ja (196 cm) lub też planujesz nosić plecak na zmianę z osobą znacznie od Ciebie niższą/wyższą (Marta ma z kolei 159 cm), konieczny będzie taki system dostosowujący tenże wymiar do wzrostu konkretnej osoby.
- • Osłona od deszczu. Za kilkanaście złotych dokupić do każdego rozmiaru plecaka można przeciwdeszczowe worki (zazwyczaj jaskrawopomarańczowe). Jeśli oczywiście Twój plecak nie jest wodoodporny i nie ma też takiej osłony wbudowanej gdzieś na dole (najczęściej).
- • Solidny materiał. Ważne jest, aby plecak miał choćby wzmocniony spód, gdyż ta jego część najbardziej narażona jest na przetarcia i rozerwania. Oczywiście można zakupić i plecaki w całości zrobione z mega fsolidnych materiałów, jak choćby Cordura, jednak wtedy ich waga może skoczyć nawet o kilka kilogramów. Warto rozważyć, czy faktycznie ma to sens. Ja osobiście mam plecak z dość słabego materiału, a jedynie ze wzmocnionym spodem i już dobre kilka lat mi służy, a jego waga to nieco ponad 1 kg.
- • Zapasowa klamra biodrowa. Są one najczęściej plastikowe i bardzo często zdarza się, że pękają – czy to przez mocne szarpnięcie, czy przypadkowe nadepnięcie. Warto kupić w jakimś sklepie outdoorowym/pasmanteryjnym jedną zapasową klamrę na czarną godzinę, bo chodzenie bez pasa biodrowego to prawdziwa mordęga.
- • Pakowanie. To jest prawdziwa sztuka i niestety bez dłuższej praktyki nie osiągnie się perfekcji. Najważniejsza kwestia to minimalizm, czyli umiejętność rezygnowania z rzeczy zbędnych, które zabieramy najczęściej z przyzwyczajenia, a bez których tak naprawdę jesteśmy w stanie się obyć. Osobiście na sam dół wkładam śpiwór, na niego lądują koszulki, spodnie i bielizna, a następnie rzeczy codziennego użytku czyli jakieś jedzenie, obiektywy, tablet, notatki, mapa i wszystko to, co wyciągam częściej niż raz dziennie, podczas noclegu. Aha, bieliznę i skarpetki wrzucam czasem do starego worka kompresyjnego z letniego śpiwora. Świetnie się sprawdza! Poza tym ważne jest, aby dobrze przeprasować ubrania przed spakowaniem, aby jak najbardziej zmniejszyć ich objętość. Złotą zasadą jest także wkładanie jak najbliżej pleców rzeczy ciężkich, gdyż im dalej będą one od tułowia, tym większe będzie ramię siły ciągnącej Cię do tyłu i tym samym szybciej zaczną boleć Cię plecy. Wywalamy też wszelkie przewodniki, książki i mapy, w miejsce których lądują kserówki albo pliki PDF na telefonie, tablecie. Oczywiście jeśli nie planujesz biwakować, to śpiwór, namiot i karimata Ci odpadają i śmiało możesz zabrać plecak mający 20-30 litrów, czyli mniejszy.